Czy zawsze trzeba siedzieć na „swoim miejscu w ławce” w kościele?

 

Jest czymś naturalnym, że przyzwyczajamy się do pewnego miejsca w kościele, które często zajmujemy i wtedy czujemy się jak u siebie w domu. To miejsce staje się „moim miejscem”. Okazuje się jednak, że czasami „moje miejsce w ławce” może być czymś, czego nie da się pogodzić z pobożnością osoby, która je zajmuje.

Wyobraźmy sobie, że przyszedł do kościoła młody mężczyzna, który od dawna nie przychodził. Długo go namawiali, żeby przyszedł. Przekonywali go, że w tym kościele będzie się czuł, jak u siebie w domu. Przyszedł i... zajął wolne miejsce w ławce. W pewnym momencie ze zdumieniem zobaczył pochyloną ku sobie twarz obcej kobiety, która mu tłumaczyła, że powinien się przesunąć, gdyż usiadł na jej miejscu. Mężczyzna, nie znający miejscowych zwyczajów, posłusznie wstał i zaczął rozglądać się za innym miejscem. W obawie, że znów usiądzie na „czyimś miejscu” i znów zostanie upomniany, nie zajął żadnego miejsca. Chwilę stał (jako jedyny w całej świątyni) a potem... wyszedł na zewnątrz. Nie wiadomo, kiedy wróci.

Nie, nie w naszym kościele historia ta się wydarzyła. Czy jednak nie mogłaby się wydarzyć także u nas, skoro widzimy osoby „przesuwające” innych, by móc zająć „swoje miejsce”? Czy jest wyrazem braterskiej wspólnoty wierzących siadanie z brzegu ławki na „swoim miejscu”, skoro wiadomo, że za chwilę inni będą musieli się przeciskać, by zająć wolne miejsce w środku ławek?

Może więc nie zawsze trzeba siedzieć na „swoim miejscu” w kościele? Może niekiedy warto zrezygnować ze „swojego miejsca”, by ktoś drugi mógł spotkać Jezusa?